„Czuję, że zawsze będę już anorektyczką”. Wywiad z Moniką

przez | 10 czerwca 2022

Anoreksja jest zjawiskiem, które dotyczy wielu osób, zwłaszcza w młodym wieku. Tego typu doświadczenia nie przechodzą bez echa. Pani Monika, która 15 lat temu zaczęła przejawiać objawy zaburzenia odżywiania, zgodziła się opowiedzieć o swoich przejściach.

Na początek: czy mogłaby Pani opowiedzieć jak to się u Pani zaczęło? Jakie objawy zauważyła Pani jako pierwsze?

Teraz mam 31 lat. Zachorowałam, jak miałam 16. Wzięło się to z tego, że miałam problemy z akceptacją swojego ciała. Wcześniej moja waga była w normie, można powiedzieć, w takiej górnej granicy normy. Przy wzroście 163 centymetry, ważyłam około 62 kilo. Ale bardzo się sobie nie podobałam.

To był też taki czas, że miałam dużo pryszczy na twarzy – mi to bardzo przeszkadzało, a wiadomo, że w gimnazjum panował kult „ładnych” kobiet. Poza tym na samym początku liceum zachorowałam na depresję i zaczęłam brać leki od psychiatry. Jeden z nich powodował zwiększony głód, byłam bardzo głodna. Zaczęłam się bać, że przez to przytyję – wtedy zaczęłam ograniczać to, co jem. Gdy miałam 16 lat i zaczęłam się mocno odchudzać, przez rok schudłam około 25 kilogramów. Już w drugiej klasie liceum ważyłam około 35. To był dla mnie krytyczny moment. 

Oprócz samej wagi, która była bardzo niska, pojawiło się u mnie dużo objawów dodatkowych, które odczuwałam szczególnie na początku, gdy dopiero zaczęłam się odchudzać. Było mi bardzo zimno, nie miałam na nic siły, nie mogłam się skoncentrować. Zawsze byłam pilną uczennicą, zależało mi na tym, aby mieć dobre stopnie. Dodatkowo leki od psychiatry przytłumiały mnie, chciało mi się spać. Potrafiłam zasnąć nad książkami. Moja mama przynosiła mi waciki do przemywania oczu, żebym nie spała. A ja po prostu z krzesła spadałam, na lekcjach też. Oprócz tego odczuwałam lęk, miałam wrażenie, że ludzie się na mnie patrzą, że ściany na mnie nachodzą. Czas mi się bardzo dłużył. 

Na początku jeszcze uprawiałam sport, biegałam, ale bolały mnie kości. Potem już nie miałam siły na nic, miałam ochotę tylko leżeć. Poza tym przestały mi rosnąć włosy i paznokcie. Trwało to około pół roku zanim zaczęłam terapię „tuczącą”. Miałam wrażenie, że to już był stan w jakimś sensie terminalny, bo te najważniejsze funkcje organizmu nie działały. W ogóle nie korzystałam z toalety. Żeby to zrobić, musiałam pić herbatki przeczyszczający i to tak, powiedzmy, pięć szklanek na jeden raz. Moje ciało nie funkcjonowało normalnie. To były moje główne objawy w tamtym okresie.

Mówiła Pani o tych objawach, mam wrażenie, z perspektywy zewnętrznej. A jak się Pani czuła w tamtym okresie? Czy bała się Pani tego, co się dzieje z Pani ciałem?

Dla mnie wtedy najważniejsze było to, że byłam chuda i mogę kontrolować jakiś obszar mojego życia. Czułam też satysfakcję, że chudnę i że można to jakoś zaobserwować. Te lęki, które miałam, wynikały bardziej z depresji i innych problemów psychicznych. Pochodzę z dość patologicznej rodziny, gdzie mój tato jest alkoholikiem, moja mama była z nim, mimo że w naszym domu nie działo się dobrze. Rodzice ignorowali mnie. Dopiero zaczęli na mnie zwracać uwagę, jak doprowadziłam się do stanu, w którym byłam już prawie nieżywa. Wtedy pojechaliśmy do terapeutki, do psychiatry, do której chodziłam też wcześniej, ale ona ignorowała do tej pory fakt, że doprowadzałam się do takiego stanu. 

Właśnie gdy z ojcem i matką pojechaliśmy do tej psychoterapeutki, zaczęłam się bać, że mogę umrzeć. Że jeżeli nic ze sobą nie zrobię, trafię do szpitala psychiatrycznego – nie miałam wtedy do końca świadomości, z czym to się wiąże. Bałam się, że przywiążą mnie do łóżka i będą mi wlewać jakieś wysokokaloryczne płyny czy coś takiego. Obawiałam się bardzo, że mogę przytyć. Wiedziałam, jak chuda jestem, bo ze mnie były same kości i to wyglądało potwornie, ale nie chciałam z tego rezygnować. 

Decyzja, żeby zacząć jeść, się podtuczyć, była dla mnie bardzo trudna, nawet trochę wymuszona. Psychiatra dała mi ultimatum: przez dwa tygodnie będzie mnie ważyć i albo przytyję, albo karetka po mnie przyjedzie. To był duży moment zwrotny w moim życiu: gdy wyszłyśmy z gabinetu, mama kupiła mi coś do jedzenia i ja to zjadłam – taki pierwszy posiłek od dawna.

Na początku choroby czułam satysfakcję, potem strach, ale chyba przez cały ten okres odczuwałam głównie wyobcowanie. Byłam w tym bardzo samotna. Ludzie zauważali, że coś się ze mną dzieje, ale nie wiedzieli dlaczego. Moja mama była nauczycielką w szkole, gdzie ja się uczyłam, więc dyrektor, pedagog czy pielęgniarka zwracali uwagę, że „ta Monika jakoś tak źle wygląda”, „jest taka milcząca”, ale myśleli, że przyczyna jest fizyczna – jestem w ciąży, choruję przewlekle, mam raka, takie historie wymyślali. Wielokrotnie też mojej mamie zarzucali, że jest złą matką, bo doprowadza mnie do takiego stanu. Czułam się winna temu, że ona się przez to źle czuła. 

Miałam jakieś koleżanki, kolegów, ale nie miałam nikogo, komu bym ufała i komu mogłabym się zwierzyć. Choroba była tylko moja. Nikomu o tym nie mówiłam. Było to moją tajemnicą. Dopiero później zaczęłam coś opowiadać terapeutce.

Przejdźmy w takim razie do etapu leczenia: jak on przebiegał?

Byłam leczona wiele lat z powodu depresji, leczenie jej zazębiało się z leczeniem anoreksji. Od trzech lat już brałam leki psychiatryczne, na depresję, w pewnym momencie także antypsychotyczne, bo miałam epizod psychotyczny po drodze. Gdy już zdiagnozowano u mnie anoreksję, ustaliłam z moją psychiatrą program: jeśli przez dwa tygodnie nie przytyję, to pójdę do szpitala na sygnale. Zdecydowałam się samodzielnie przybrać na wadze. Wyglądało to tak, że wspólnie z psychiatrą i mamą ustaliłyśmy, co będę jadła, w jakich ilościach i jak długo. Wcześniej jednego orzeszka potrafiłam gryźć nawet pół godziny. Bardzo długo jadłam, bardzo. Ustaliłyśmy, że około dwudziestu – trzydziestu minut ma trwać posiłek, pamiętam, trzy – trzy i pół tysiąca kalorii dziennie. Miałam jeść rzeczy, których wcześniej nie jadłam, zaczęłam też przyjmować takie NutriDrinki, takie żywienie płynne w małych pojemniczkach i to się wypijało, a miało dużo kalorii i białka. Tak wyglądał pierwszy, najważniejszy etap leczenia.

Musiałam wtedy przytyć 15-20 kilo. Oprócz tego chodziłam do psychiatry, która przy każdej wizycie ważyła mnie i rozmawiałyśmy o tym, jak się czuję. Byłam też u terapeutki i z nią pracowałam raczej nad tym, żeby się zbliżyć do innych ludzi, żebym zaczęła z nimi rozmawiać.

To był rok maturalny dla mnie, więc pracowałyśmy też, abym podeszła do matury. Zaczęłam wtedy wracać do sprawności, polepszyły się moje wyniki w nauce. W drugiej klasie liceum, która była dla mnie najtrudniejszym czasem, byłam zagrożona z kilku przedmiotów. Potem wszystko się wyprostowało. Pomimo że nie zdałam tej matury tak, jak bym chciała, to jednak ją zdałam i poszłam na studia. 

Jak z perspektywy czasu ocenia Pani na te doświadczenia?

Chociaż 15 lat minęło od mojego zachorowania, czuję, że nadal jestem anorektyczką. To jest… Może dziwnie to zabrzmi, ale jest to część mojej tożsamości. Mimo że w moim życiu dużo się zmienia cały czas i różne doświadczenia pozwalają mi próbować różnych rzeczy. Tak jak kiedyś nie jadłam pizzy czy, na przykład, hamburgerów, teraz jestem w stanie coś takiego zjeść, ale bardzo rzadko. Cały czas się tego uczę. Nie umiem jeść spontaniczne, nadal liczę kalorię, nawet jeśli tego nie chcę. Po prostu wiem, ile co ma kalorii, bo to ze mną było przez wiele lat.

W trakcie gdy byłam na studiach, miałam dużo porażek. Znowu schudłam do 42 kilo. Ludzie myśleli, że jestem naturalnie tak chuda, a ja przestałam jeść. To była jedna z moich porażek. Myślę, że nigdy nie będę taka „zdrowa”, nie będę na jedzenie patrzeć normalnie, mimo że lubię jeść, też w towarzystwie (to się zmieniło – kiedyś nie lubiłam). 

Wciąż czasami mam takie myśli, że chciałabym schudnąć. Wtedy bliscy wyprowadzają mnie z tego, mówią, że przecież wyglądam dobrze, ładnie. Poza tym myślę, że choroba jakoś tak mnie otworzyła na ludzi nie tylko z podobnym problemem, ale ogólnie. Nauczyła mnie patrzeć na to, że czasami w naszym życiu są trudne momenty, które mogą być jakoś krańcowe. Ale że można z nich wyjść i czegoś się nauczyć. Były takie ciężkie chwile, kiedy naprawdę już miałam wszystkiego dosyć, nie chciałam żyć, chciałam się zagłodzić na śmierć. Ale jakoś z tego wyszłam. I to bez szpitala – sama. Nikt mi jedzenia nie wpychał do gardła, samodzielnie to zrobiłam, mimo dużych porażek. Także z perspektywy czasu myślę, że sobie zawdzięczam, to, że jestem tutaj. 

Gratuluję tego, jak się udało, i cały czas udaje Pani trzymać, walczyć. Myślę, że ta rozmowa będzie dużą nauką, pomocą dla innych osób, może też takich, które mają podobne problemy, także jeszcze raz dziękuję za rozmowę. 

 

AGATA WALKUSZ

 

Czytaj też: Jak ty to robisz? Jesz? Aż się trzęsę, jak o tym myślę. Jakby świat miał się zawalić.